„Winter is here” – recenzjo-analiza 7 sezonu serialu „Gra o tron”

Uwaga! Poniższy tekst może zawierać spoilery!

Gdy w 2011 roku po raz pierwszy na ekranach telewizorów pojawiły się zapowiedzi „Gry o tron”, to nikt zapewne nie pomyślał, że jest ona w stanie w tak krótkim czasie podbić cały świat. W końcu wtedy wciąż wtedy pamiętaliśmy HBO głównie z takimi świetnymi serialami jak choćby „Prawo ulicy”, „Dexter”, czy oczywiście niezapomniana „Rodzina Soprano”. Któż wówczas zatem mógł przypuszczać, że dzieło fantasy autorstwa Davida Benioffa i D.B. Weissa zdoła zdobyć od nich większą popularność… A jednak tak właśnie się stało. Nad tym wielkim sukcesem HBO można by było mówić godzinami. Wyjaśniać, od czego zależał ich sukces. Wychwalać sam pomysł przeniesienia na ekran książki George’a R. R. Martina. Zwracać uwagę na świetną stronę wizualną. Na świetnie rozplanowane historie i intrygi. Na ciekawych i fascynujących bohaterów. Na bardzo dobrą obsadę. Na piękną muzykę Ramina Djawadiego. Na zapierające dech w piersiach ujęcia, na sceny walk, na… wszystko.

W czym zatem tkwił klucz do tak niesamowicie dobrego przyjęcia „Gry o tron”? W końcu już w tym momencie serial Davida Benioffa i D.B. Weissa pobił wszelkie rekordy związane z ilością nagród i nominacji, w postaci choćby 38 statuetek Emmy. A to jeszcze nie byłby koniec… Czemu więc „Gra o tron” na dzień dzisiejszy jest zdecydowanie najbardziej popularnym serialem w całej historii? Z całą pewnością wynikało to z wszystkich tych argumentów, które podałem wyżej. Ale inną wielką zasługą twórców była także ich wielka wytrwałość, dzięki której zdołali oni podźwignąć ciężar popularności ich serialu. Lecz tym, co moim zdaniem, głównie przyczyniło się do tak spektakularnego zwycięstwa, był idealnie dobrany czas na wprowadzenie 1 sezonu. Minęło już bowiem wówczas parę lat od zakończenia trylogii „Władcy Pierścieni”, a także ówczesnych wybitnych seriali takich jak: „Rodzina Soprano”, czy „Prawo ulicy”. „Gra o tron” nie miała zatem większej konkurencji, a że zaliczyła świetny występ, to nic dziwnego, że chciano ją oglądać. I w dodatku większość oglądających w ogóle nie była rozczarowana. I tak od 7 lat dalej oglądamy „Grę o tron” z wypiekami na twarzy. Bo tutaj każdy coś znajdzie dla siebie. Czy to intrygi, czy wątki fantasy, czy przystojniaków, czy ślicznotki, czy niezwykłych bohaterów, czy zdumiewające sceny akcji. Niewątpliwie jednak nie każda nowa odsłona była równie udana i zachwycająca. Szczególne uwagi były skierowane względem 5 i 6 sezonu, który do połowy niezbyt dobrze się rozwinął. I kiedy wydawało się, że „Gra o tron” jest już naprawdę „skończona”… w finałowym odcinku pojawiła się niesamowita Bitwa Bękartów. I to tak świetnie zrobiona, że mogła by się wręcz równać z tą na Polach Pellenoru w „Powrocie Króla”. Ta walka dała tak wielkie nadzieje oglądającym, że suma summarum znowu oczekiwano w niezniecierpliwieniu na kolejny sezon. Czy więc po tych 7 latach Westeros wciąż ma nam coś ciekawego do zaoferowania?

Po Bitwie Bękartów, wygranej przez Jona Snowa (Kit Harrington) nad okrutnym Ramseyem Boltonem, teraz już nikt nie może się czuć bezpiecznie. Cersei Lannister (Lena Headey) wraz ze swoim bratem Jaime’m (Nikolaj Coster-Waldau) po obaleniu sekty Wielkiego Wróbla, muszą się zmagać nie tylko z problemami w stolicy, ale także z nowo przybyłą armią sprzymierzeńców potężnej Daenerys Targaryen (Emilia Clarke). Między tymi wielkimi dwoma rodami nie ma żadnej drogi do porozumienia i musi się to skończyć wojną. Tymczasem zdradzony przez bliskich karzeł Tyrion Lannister (Peter Dinklage), teraz jako osobisty doradca Daenerys, będzie musiał zdecydować, po której stronie konfliktu chce stanąć. Z kolei w Winterfell, osamotniona Sansa (Sophie Turner) po odejściu brata zmuszona będzie się zmierzyć z podstępami i kłamstwami chytrego lisa, Petyra Baelisha (Aidan Gillen), a także z niespodziewanym przybyciem dawno nie widzianej Aryi Stark (Maisie Williams), która po szkoleniu na Człowieka bez Twarzy, stała się teraz niebezpieczną zabójczynią. Poza tym do bram Wielkiego Muru przybywa ostatni z rodu Starków, Bran, który teraz jako Trójoka Wrona, stanowi ważne źródło informacji. Krótko mówiąc, w Siedmiu Królestwach nastały niebezpieczne czasy. Lecz to niejedyne zagrożenie, gdyż na horyzoncie pojawia się nowe, które może zniszczyć całą ludzkość Westerosu…

Na samym wstępie powinienem przyznać się, że jestem wielkim fanem „Gry o tron”. Dlaczego to takie ważne? Ano dlatego, że ten, kto ma zamiar zaraz obejrzeć kolejną część swojego ulubionego filmu, to z reguły ma spore oczekiwania względem niego. Podobnie jest w przypadku seriali. Nic więc dziwnego, że wielu nie mogło się doczekać siódmego sezonu. Wystarczy tylko rzucić hasło GOT i większość wie, co masz na myśli. I zapewne ta popularność by nie spadła nawet wtedy, gdyby twórcom zaczęło brakować pomysłów. „Gra o tron” stała się już bowiem dla nas takim chlebem powszednim, jakim niegdyś dla Polaków był „Hans Kloss”, czy „Czterej pancerni i pies”. Czymś z rodzaju: „Must Watch!”. I bynajmniej, mi to w ogóle nie przeszkadza, gdyż ten Westeros stał się dla nas kimś bliskim jak Śródziemie, czy odległa Galaktyka w „Gwiezdnych Wojnach”. Szósty sezon wraz z niesamowitą Bitwą Bękartów i końcowym wyruszeniem na wojnę przez Daenerys napawał sporymi nadziejami na zobaczenie czegoś wielkiego. Czy więc tak się stało? Otóż… nie wiem. Z jednej strony bowiem najnowsza odsłona „Gry o tron” wciąż oferuje liczne niespodziewane zwroty akcji  i ciekawe rozwinięcia wątków, ale w tym wszystkim ciężko nie odczuć jednak pewnego niedosytu… Który jednak jest naprawdę bardzo minimalny.

Znalezione obrazy dla zapytania gra o tron sezon 7

Gdybym miał określić siódmy sezon „Gry o tron” jednym słowem, to bez zastanowienia użyłbym jedynego właściwego stwierdzenia: „Zagadka”. Tak, rzeczywiście twórcy z odcinku na odcinek namnażają kolejne tajemnice i wprowadzają nowe. Doskonale świadczy już choćby o tym pierwsza otwierająca siódmy sezon sekwencja: Otóż w niej początkowo może się wydawać widzowi, że ma do czynienia z wydarzeniem z przeszłości, gdy koniec końców okazuje się, że to wciąż jest nasze Westeros, które niczym się nie różni… no może poza tym, że jest w nim jeszcze więcej trupów.

I ten wstęp zwyczajnie robi na widzu spore wrażenie. Nie tylko dlatego, że twórcy wciąż udowadniają, że potrafią każdy wątek zamknąć w odpowiednim momencie, ale głównie z tej przyczyny, że starają się już od pierwszego odcinka jak najwięcej czasu poświęcić każdej z postaci. Dzięki temu żaden z nich nie może poczuć się niedopieszczony i pominięty. Pamiętam, jak w poprzednich odsłonach wiele osób narzekało na to, że Brana Starka zarówno w 4, jak i 5 sezonie w ogóle nie było. I te sprzeciwy miały sens, bo po co rozwijać jakiś wątek, skoro później nie ma się na niego pomysłu? W 6 sezonie, jeśli dobrze pamiętam, starano się to nieco poprawić przed dodanie wątku szkolenia Brana na Trójoką Wronę. Lecz w wyniku tego temat Daenerys i jej podboju kolejnych terenów stał się po prostu nudny. Tymczasem w najnowszej odsłonie nie ma z tym żadnego problemu. Widz ani na moment nie czuje się przerzucany z miejsca na miejsce, a jedynie łagodnie przenoszony w kolejne, równie fascynujące wątki. Oczywiście, nie obyło się też bez wyjątków, bo np. Bran Stark wciąż pozostaje najnudniejszą postacią serialu. Ale twórcy i tak wykazują wielką wytrwałość w przedstawieniu dogłębnie historii każdego z bohaterów, za co już w tym miejscu należą im się ukłony do nóg. Bo mając tyle postaci i wszystkich spójnie upchnąć w całość… To naprawdę wielki wyczyn.

a954krk3f25z

Dlatego też w mojej recenzjo-analizie nie będę poświęcał uwagi na interpretację każdego z odcinków, a zamiast tego zajmę się przedstawieniem w niej najważniejszych wątków i ich rozwinięcia. Tak właściwie, to gdyby się zastanowić, to mamy tu do czynienia z 3 najważniejszymi wątkami, dotyczącymi zarazem największych graczy w Grze o Żelazny Tron. Tak więc pierwszy z nich jest poświęcony Daenerys Targarynen, o której wspomnę tylko dla przypomnienia, że jest córką ostatniego władcy Siedmiu Królestw z dynastii Targaryenów, Aerysa II Targaryena. Jej ojciec został obalony i nazwany „Szalonym Królem”, ale ona i tak nie zamierzała się poddać i w ciągu tych 6 sezonów na wygnaniu zebrała wielką, posłuszną jej armię wraz z 3 smokami (!). A teraz rusza do wojny. Czyli na coś, na co czekaliśmy od samego początku. Lecz w Daenerys już od pierwszych chwil zauważamy znaczącą różnicę. I to nie tylko w bardziej eleganckim i formalnym ubiorze, na miarę władcy, ale także w zachowaniu. Jest ona bowiem jakaś taka… bardziej „poważna”. Doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że jej wojna z rodem Lannisterów może mieć kluczowe znaczenie dla losów całego Westeros i w związku z tym czuje, że czas zachować wszelką czujność, by nie stracić tego, co przez te długie lata udało się uzyskać. Pod wpływem jednak tego lęku przed utratą, Daenerys zmienia się nie do poznania. Niegdyś była bowiem często łaskawa, nie chciała zabijać ludzi, a prowadzić za sobą, a teraz… jest zdolna do zabijania i niszczenia wszystkiego, co stanie jej na drodze. W 4 odcinku dla przykładu bez namysłu i wbrew sprzeciwom Tyriona wypina w pień cały oddział Lannisterów. I nie ma tu nawet mowy o wyrzutach sumienia. Ona jest teraz najbardziej zdeterminowana ze wszystkich. I strach pomyśleć, czy w pogoni za żądzą władzy, nie oszaleje na jej punkcie… tak jak niegdyś ojciec?

Osobiście w tym miejscu chciałbym także pochwalić nie tylko twórców za przemianę Daenerys, ale przede wszystkim wcielającą się w nią Emilię Clarke, która jak dla mnie w tym sezonie zalicza swój najbardziej udany występ na tle wszystkich poprzednich. Znakomicie zmieniła ona charakter swojej bohaterki, która z litościwej, teraz jest już bardzo zdecydowana. Niewątpliwie Emilia Clarke ma coraz większe umiejętności, a dzięki dodatkowemu rosnącemu doświadczeniu aktorskiemu, w tym sezonie to właśnie ona bryluje na ekranie niczym diament i to ona jest największą wygraną tego sezonu. Tym bardziej, że z odcinka na odcinek w siódmym sezonie w końcu poznajemy główną wadę Matki Smoków, którą jest żądza władzy (jak ta Thorina z „Hobbita”), a także uczucia względem pewnego króla…

Znalezione obrazy dla zapytania daenerys targaryen season 7

Drugi z kolei wątek skupia się na Jonie Snow, bękarcie, który jak wiemy za młodości był wychowywany przed Lorda Neda Starka. Z sezonu na sezon nasz dumny i lojalny bohater był klasycznym przykładem „od zera do bohatera”. Zaczął bowiem jako zesłaniec na Wielkim Murze, by stać się jego jednym z głównym członków, później komendantem, następnie dowódcą wojsk Północy, a w końcu został także okrzyknięty jego Królem. W tym sezonie Jon Snow, w porównaniu do Daenerys zupełnie się nie zmienia. Dalej najważniejsze jest dla niego bezpieczeństwo ludzi i jego rodziny. W żadnym stopniu nie zmienia swoich poglądów, a wręcz teraz szuka sojuszników, którzy go w nich poprą. Jon od samego początku był postacią bez skazy, niemalże jak Obi-Wan Kenobi w „Gwiezdnych Wojnach”. Zapewne, na wielu, ta nieskazitelność mogła działać na nerwy, co nie zmienia faktu, że stał się on dla nas ulubieńcem. Jego motywy i działania są bowiem dla nas w pełni zrozumiałe. Natomiast w 7 sezonie w końcu rozumiemy obawy Jona – on wciąż bowiem nie rozumie, czemu powrócił ze świata „zmarłych” i jakie jest jego przeznaczenie. A teraz go znalazł – jest nim wojna przeciwko Królowi Nocy. Ale nie myślcie, że Jon zapomina o rozsądku. Wbrew przeciwnie. Wie, że nie da rady sam stawić mu oporu i dlatego opuszcza Winterfell, by udać się na rozmowę z nikim innym, jak właśnie z Daenerys Targarynen…

I to właśnie wątek ich relacji stanowi najważniejszy punkt 7 sezonu. Czemu? Rzecz prosta -> ich przymierze byłoby jak deska do grobu dla Cersei i wszystkich Lannisterów. Ale oczywiście, Jon i Daenerys, nie ufają sobie od pierwszego momentu. Lecz jeśli o tym mówimy, to bardziej mam na myśli Matkę Smoków, bo Król Północy jest tak skupiony na swoim problemie z Umarłymi, że zwyczajnie szybko zapomina o temacie nieufności względem obcych osób. I ta jego pewność siebie zwyczajnie zaważa na sukcesie, bo z czasem Daenerys traktuje go jak wspólnika, choć Jon w ogóle do niczego się nie zobowiązuje, a wręcz odmawia jej pokłonu. Ta relacja jest jednak skazana na głębsze uczucie, na poznawanie siebie nawzajem, pomoc w swoich problemach i zawiązaniu przymierza. Genialnie rozwinięty wątek, który nie tylko ma kluczowe znaczenie dla całego serialu, ale także jest skryty pod pewną druzgocącą i zaskakującą tajemnicą… Ale nie wspomniałem w ogóle na czym zależy Jonowi od naszej Matki Smoków? Otóż na wielkich pokładach smoczego szkła pod jej twierdzą, którymi tylko można zabić Umarłych. Robi wrażenie? Wierzcie mi, takich smaczków jest jeszcze więcej… A gdy Jon i Daenerys są bliżej siebie, to aż serce może szybciej załomotać widzowi. Świetnie rozpisana relacja, tym bardziej, gdy ma się do dyspozycji tak niewielką ilość odcinków.

Podobny obraz

Ostatnią, mogłoby się wydawać, najważniejszą obecnie postacią w walce o tron, jest Cersei Lannister. Zimna, mordercza, krwiożercza żmija, która jak sama przyznaje – robi to wszystko dla swojej rodziny. Nie przeszkadza jej to jednak w eliminowaniu kolejnych przeciwników, którzy stanowią dla niej zagrożenie. Dodatkowo łączą ją intymne relacje z drugim bratem, Jaimem, który jest jej posłuszny na każdym kroku, co ona ciągle wykorzystuje. Słowem mówiąc… Cersei nie da się lubić. I z całą pewnością taki był zamiar twórców, który dodatkowo świetnie spełniła Lena Headey bo w roli nowej królowej Siedmiu Królestw, spisuje się wręcz znakomicie. Jej mimika i intrygi sprawiły, że szybko zyskała ona miano „najbardziej znienawidzonej postaci z Gry o Tron” obok jej syna, Joffreya. Widać, że geny charakteru też można po sobie odziedziczyć…

Ale słowem powracając do tematu Cersei, to trzeba przyznać, że jej droga do tronu dotąd została naprawdę świetnie przedstawiona. Mam tu szczególnie na myśli 6 sezon, w którym to właśnie jej wątek z tajemniczą sektą Wróbli był zdecydowanie najciekawszy. Ciekaw zatem można było być tego, jak teraz nasza Żmija będzie się zachowywać… I szczerze powiedziawszy, nie ma już w tym nic szczególnie ciekawego. Cersei ma bowiem pewne problemy z bankiem, bratem i niepoczciwym piratem Euronem Greyjoyem (wujkiem Theona). Nic specjalnego. I chyba, żeby zatkać tą nudną dziurę, użyto argumentu, że nowa królowa jest znowu w ciąży. Twórcy w ten sposób chcieli uniknąć sztampy, ale jej nie ominęli, bo w ogóle nie skupiamy się w tym sezonie na Cersei. A szkoda bo Lena Headey po raz kolejny pokazuje wielkie umiejętności aktorskie, a jej konfrontacja z Tyrionem to jedna z najlepszych scen w całym sezonie. Suma summarum liczyłem na Cersei nieco więcej w tym sezonie, ale końcówka daje przedsmak na rewelacyjny finał z jej udziałem.

tyrion-lannister-jaime-lannister-cersei-lannister-posters-game-of-thrones-season-7-n2.jpg

A skoro jesteśmy przy Cersei i Tyrionie, to nie można też nie wspomnieć o konflikcie pomiędzy nimi. Konflikcie, w którym co ważne, oboje stają po dwóch przeciwnych stronach. Cersei wspierana przez lojalnego Jaimego i pirata Eurona (świetna gościnna rola Piloua Asbaeka!!!) wysyła armie ze Stolicy. Tymczasem Tyrion, jak już wcześniej wspominałem teraz jest osobistym doradcą Daenerys, której podlegają sami Dothrakowie, pozostałości walecznego wojska Ellarii Sand (która otruła córkę Cersei), a także odważna Yara Greyjoy i jej mniej-odważny brat Theon. Konflikt nabiera zatem kształtów i w tym sezonie dochodzi do prawdziwych wojen pomiędzy tymi dwoma wielkimi rodami. Bitew, które robią olbrzymie wrażenie pod względem rozplanowania i „epickości”. Aż żal, że nie dostaliśmy tutaj czegoś na miarę pełno godzinnej Bitwy Bękartów… Ale i tak napad Dothraków na powracających Lannisterów był naprawdę świetny. Tym bardziej, że pojawił się Drogon, największy smok Daenerys, który tak „pięknie” wszystko spalił, że nic tylko siedziałem zachwycony przed ekranem… Zresztą sam odcinek „Spoils of war” należy do jednych z najlepszych ze wszystkich dotychczasowych w całym serialu.

Wiem, że brzmię teraz trochę jak ktoś, kto uwielbia wojny, więc szybko uprzedzę, że mój zachwyt ogranicza się jedynie do smoków. Czemu właśnie do nich? Bo szczerze, poza Smaugiem nigdzie jeszcze nie było ich równie świetnie zrobionych. Naprawdę. A jako że tego z „Hobbita” od razu widzieliśmy w pełnej krasie, a tutaj jest ich aż trzy i dodatkowo widzimy ich etap dorastania, to powiem wręcz, że to do nich najmocniej się przywiązałem. Zauważyłem jednak, że wielu myli ich imiona, więc pokrótce je podam: pierwszy, największy to Drogon (czarno-czerwony), drugi to Rhaegal (zielono-brązowy), a trzeci to Viserion (biało-kremowy). I smoki rządzą! Dzięki twórcom naprawdę da się je polubić, a zarazem także Daenerys, której nie chcemy śmierci tylko po to, by jej pociechy nie musiały ginąć. George R.R. Martin doskonale rozumie te nasze sympatie i dlatego w tym sezonie postanowił on wprowadzić coś nowego… Teraz będzie mocny spoiler… Zabić smoka. Którego? Viseriona. Przez kogo? Nocnego Króla. Kiedy? W 6 odcinku, kiedy Jon wraz ze swoim „Oddziałem Samobójców” wyszedł za mur by dorwać jednego z umarłych. Taki zabieg był niewątpliwie zaskakujący, ale i udany, bo zabitego smoka pod koniec sezonu wskrzesza Nocny Król i w ten sposób zyskuje on niezwykłego sprzymierzeńca. I nic, tylko czekać na pojedynek pomiędzy Drogonem, a Viserionem. Aż palce mi się trzęsą, gdy tylko o tym pomyślę… Bo to będzie coś epickiego! A przynajmniej taką mam nadzieję.

Podobny obraz

Co do pozostałych wątków, to szczególną jeszcze uwagę zwraca ten poświęcony Sansie i Aryi, które wspólnie w Winterfell w 7 sezonie będą musiały zmierzyć się z kłamstwami i ciągłymi oszustwami Petera Baelisha (Aidan Gillen). Szczerze powiedziawszy, to ten wątek w 7 sezonie wydawał mi się z początku najmniej interesujący. Oczywiście, pięknie popatrzeć na teorie spiskowe „Littlefingera”, ale że jako nie jestem fanem ani Aryi, ani Sansy, to wiele sobie po ich „trójkąciku” nie oczekiwałem. I może dlatego to ten właśnie wątek najbardziej mnie zaskoczył i to oczywiście w sensie pozytywnym. Wynika to przede wszystkim z innego podejścia do postaci Sansy. W końcu bowiem nie jest ona jedynie chodzącą „łajzą”, a teraz jako zastępczyni Jona w Winterfell przechodzi niezwykłą przemianę -> ze zwykłej dziewczynki do dorastającej kobiety. Dzięki temu nie tylko wzbudza ona większą sympatię widza, ale staje się także dla niego ciekawszą postacią. Wygląda to tak, jakby po śmierci Joffreya, Sansa stopniowo nabierała odwagi i przez to także stała się bardziej wolna. Brawa w tym miejscu należą się też młodej Sophie Turner, która zdecydowanie poprawiła swój poziom gry aktorskiej. Natomiast Arya, jak to Arya – ta przebiegła kocica za każdym razem potrafi zaskoczyć, a Maisie Williams jak zawsze nie zawodzi w powierzonej sobie raoli. Prawdziwym jednak królem tego wątku jest nie kto inny, jak Littlefinger. Aidan Gillen po raz kolejny udowadnia, że fantastycznie sprawdza się w roli „szui”, która tym razem ma zamiar skłócić dwie siostry. Sceny z prowadzoną przez Petera „grą” są niesamowicie zrealizowane, podobnie jak jego zwieńczenie.

Podobny obraz

Jednakże, dochodzi tu także do pewnych błędów twórców, których wbrew pozorom, ale jest całkiem sporo. A tu pojawia się pewna nieścisłość, a tu za szybkie przerwanie akcji, a tu jeszcze kompletnie zmarnowanie poszczególnych wątków. W efekcie wpływa to trochę negatywnie na odbiór siódmego sezonu „Gry o tron”, który w wielu miejscach wydaje się zrobiony zbyt „proście”. Szczególnie mam w tym miejscu zarzut do twórców o niemalże zupełne pominięcie Tyriona Lannistera, który przecież jak wiemy jest jedną z najbardziej kluczowych postaci w tym serialu. Tymczasem w 7 sezonie pełni on rolę podrzędną i trochę mi szkoda zmarnowania potencjału świetnego tak jak zawsze Petera Dinklage’a. Osobną głupotą jest także rozwinięcie wątku Brana, który… kończy się na tym, że przybywa on do Winterfell. Nic więcej. Po prostu kolejna niepotrzebna i bezwartościowa postać z dodatkowo mizerną grą aktorską Isaaca Hempsteada Wrighta. Lepiej natomiast prezentuje się Alfie Allen jako Theon Greyjoy, którego wątek postanowiono nieco bardziej rozwinąć. Ale co z tego, jeśli koniec końców dochodzi tu do typowo melodramatycznego i sztucznego pojedynku? Ponadto pojawiają się też niepotrzebne głupoty jak ta z niepotrzebnym występem epizodycznym Eda Sheerana. Chyba jednak Największe rozczarowanie wzbudził „Oddział Samobójców” Jona Snowa, którego akcja odnalezienia umarłego na dobre się zaczęła, co skończyła. Z tego można było zrobić coś naprawdę świetnego. Powybijać kolejnych członków legionu, by na końcu sam Jon stawił czoło Umarłym… ale nie. Twórcy poszli w schemat i ostatecznie to wyjście za mur wyglądało bardziej na wyjście klasowe, a ni jeżeli niebezpieczną misję, w której każdy mógł zginąć w dowolnym momencie.

Nie do końca też udane było finałowe zebranie w stolicy Westeros, Królewskiej Przystani, gdzie Cersei w obliczu porażki w wojnie postanowiła paktować z Daenerys, Jonem Snowem i resztą ich sprzymierzeńców. Sama rozmowa poza zaprezentowaniem Innego, nie ma w sobie nic co, by mogło obudzić w widzu większe pokłady emocjonalne. Całe to w ogóle zebranie, jest tak przewidywalne, że aż żal, że nie ma z nimi „Littlefingera”. Motywy i plan Cersei można już bowiem przejrzeć po kilkunastu sekundach. Jon zaś poza prezentacją zostaje niesłusznie odsunięty na bok. Tymczasem Daenerys po świetnych poprzednich 6 występach, tutaj odstawia swój typowy występ z przylotem na grzbiecie Drogona. Co prawda, przyjemnie się to wszystko ogląda, ale poza późniejszą rozmową Cersei z Tyrionem, ta mogłoby się wydawać najważniejsza scena w całym sezonie, została potraktowana po macoszemu. Na szczęście na samym końcu ten rozczarowujący finał zmienia się o 180 stopni, gdy poznajemy tajemnicę Jona, a na samym końcu popis daje nam osobiście Nocny Król, który na grzbiecie odmienionego Viseriona niszczy Mur oddzielający żywych od umarłych. Wówczas nagle muzyka ożywa, w tle pojawia się znakomity utwór Ramina Djawadiego „Truth”, akcja jest na najwyższym poziomie, a Nocny Król… przeraża i w ten sposób pokazuje nam, że zima w Westeros już nastała.

Podobny obraz

Podsumowując, siódmy sezon „Gry o tron” specjalnie mnie nie zachwycił, ale też nie rozczarował. To po prostu kolejna dobra kontynuacja, po której oczywiście można było spodziewać się nieco więcej, ale to wciąż ta bardzo dobra „Gra o tron”, na którą warto było czekać. Tym bardziej, że strona wizualna jest zrobiona na najwyższym poziomie, „Littlefinger” dalej świetnie bawi się wszystkimi jak marionetkami, smoki Daenerys w końcu pokazują w pełni swoją siłę, Ramin Djawadi ponownie tworzy kolejne malutkie arcydziełka muzyczne, a Nocny Król wciąż pozostaje najbardziej intrygującą postacią w całym serialu. I choć w tym sezonie dochodzi także do paru zaskoczeń w kontekście niesamowitej przemiany Daenerys w wykonaniu Emilii Clarke i nagłej poprawy Sansy, to nie da się nie ukryć, że mamy tu do czynienia niestety także z paroma rozczarowującymi wątkami, które mogły zostać poprowadzone w lepszym kierunku. Ale tak czy inaczej jestem pewien, że sądząc po znakomitej końcówce, w ostatnim sezonie czeka nas wielki finał, który miejmy nadzieję, że będzie tak epicki, że wspominać o nim będziemy jeszcze na długo po jego zakończeniu. Zima już nastała i jedyne co teraz można zrobić to po prostu szykować się na wojnę.

 

Ocena Filmaniaka:

8/10

1280px-4_stars.svg

 

Dodaj komentarz