„Pocztówka z raju”- recenzja filmu „Pewnego razu… w Hollywood”

Jest taka scena w „La la Land”, kiedy główna bohaterka filmu, Mia, grana przez Emmę Stone, podczas przesłuchania do roli w filmie w pewnym momencie zaczyna śpiewać. Ta niewinna z pozoru piosenka z czasem przeradza się w historyjkę o pewnej ciotce, która mieszkając w Paryżu, pewnego dnia skoczyła do wody. Co zadziwiające, w kluczowym momencie dla całej jej przyszłości, dziewczyna nie próbuje przypodobać się ludziom od castingu, a zamiast tego opowiada zwykłą opowieść o zwykłej kobiecie, w której pod sam koniec okazuje się, że jest ona skierowana do „głupców, co mają marzenia”. Dla wielu zabrzmi to jak hasło motywujące do dalszego działania, ale jednocześnie to też prawda o samym przemyśle filmowym, gdzie każdy z aktorów niegdyś sam był tą ciotką i tym „głupcem”, który miał swoje marzenia, ale nie bał się o nich marzyć. Sam Hollywood skojarzyć się nam może na pierwszy rzut oka z piękną Fabryką Snów na miarę Disneya, gdzie spełniają spełniają się wszystkie marzenia. I tak jak „La la Land” Damiena Chazelle’a można by określić mianem listu miłosnego do Hollywoodu, tak chciałoby się rzec również w przypadku „Pewnego razu w Hollywood”, czyli najnowszego filmu Quentina Tarantino. Różnica polega na tym, że w tym raju nie mieszkają tym razem marzyciele, a ludzie, którzy muszą się zmierzyć z codziennymi trudnościami. Reżyser takich kultowych dzieł jak „Pulp Fiction”, czy „Bękarty Wojny” z jednej strony jest bowiem zakochany w tej Fabryce Snów, ale z drugiej zdaje sobie także sprawę z tego, że nie wszystko jest tutaj w pełni idealne. I bez wątpienia jest to zupełnie odmienny i najbardziej kontrowersyjny obraz w całej filmografii Quentina Tarantino, którego powolna struktura może zniechęcić widzów, ale śmiem twierdzić, że ta unikalność świadczy o jego wyjątkowości. Ale nie jest to też film w pełni perfekcyjny.

W swoim dziewiątym filmie Quentin Tarantino przenosi nas w magicznym wehikule czasu do Miasta Aniołów pod koniec lat sześćdziesiątych – a więc epoki, która go niegdyś ukształtowała nie tylko jako człowieka, ale również filmowca. Dokładnie 50 lat temu od współczesności Los Angeles przypomina piękną pocztówkę, gdzie wszystko wydaje się być idealne. Ludzie przybywają tutaj, by spełniać swoje najskrytsze marzenia, a jednocześnie to też epoka, kiedy do głosu dochodzą hipisi. Z kolei na rynku filmowym pojawiają się coraz bardziej utalentowani młodzi aktorzy, którzy zastępują miejsca dawnych gwiazd. Jedną z tych legend jest niegdyś szanowany, a obecnie podupadający Rick Dalton (Leonardo DiCaprio), który sławę zyskał dzięki kultowej roli łowcy nagród w westernie „Bounty Law”. Niestety w miarę upływu czasu dla całego Hollywood stał się tylko szablonem do odgrywania ról kolejnych czarnych charakterów. A Rick czuje, że jego epoka zbliża się ku końcowi, choć wciąż pragnie stać się rozpoznawalny. I jedyną osobą, która go przy tym wspiera, jest jego dubler, a przy tym najlepszy przyjaciel i kaskader Cliff Booth (Brad Pitt), który wiodąc samotne życie ze swoim psem, pomimo niedocenienia pluje na swój los, żyjąc tak jak mu się podoba. W międzyczasie do Miasta Aniołów przybywa aktorka Sharon Tate (Margot Robbie) wraz ze swoim partnerem, reżyserem Romanem Polańskim (Rafał Zawierucha). Rick w ich przybyciu dostrzega szansę na zaistnienie w świecie kina.

Pamiętając wszystkie poprzednie filmy twórcy „Pulp Fiction”, śmiało można było mieć przed seansem „Pewnego razu… w Hollywood” bardzo wygórowane oczekiwania. W końcu Quentin Tarantino jest obok Christophera Nolana, czy Martina Scorsese jednym z nielicznych reżyserów, który sam decyduje o tym, jak będzie wyglądać jego film. Zyskał wręcz status takiego twórcy, na którego dzieła widzowie nie chodzą z racji gwiazdorskiej obsady, a samego nazwiska reżysera. Jego brutalne, często krwawe i usiane licznymi ofiarami fantazje stały się już wyznacznikiem jego autorskich opowieści. Do dziś w końcu istnieje stwierdzenie, że kiedy mamy do czynienia z mocną, a jednocześnie wciąż intrygującą opowieścią, to znaczy, że jest ona w duchu „tarantinowskim”. I faktycznie, Tarantino jest na swój sposób specyficznym reżyserem, którego dzieła nie każdemu przypadną do gustu, co nie zmienia faktu, że są one zawsze czymś unikatowym. Dlatego też podobne nadzieje były związane z jego najnowszym filmem, tym bardziej, że miał być osadzony w 1969 roku, czyli gdy swoje brutalne morderstwa na gwiazdach zaczęła popełniać „grupa Mansona”. Lecz Quentin Tarantino znów zaskakuje wszystkich, oferując zamiast mrocznego kryminału w Mieście Aniołów, powolne, zabawne, ale i uważne spojrzenie na strukturę przemysłu filmowego. Jednocześnie to list pochwalny dla świata kina, ale także i ostrzeżenie przed tym, co go niszczy od środka. Film zrobiony z serca, ale i rozsądku. Dla fanów „Pulp Fiction” może okazać się to ciężka strawa do przełknięcia, lecz Tarantino nie zamierza tańczyć, tak jak mu zagrają, a zamiast tego budować własne imperium.

Tarantino przyzwyczaił już do tego, że w każdym filmie swojego autorstwa zabiera nas, w zupełnie inną podróż do świata kina. Oczywiście, w jego produkcjach da się zauważyć podobne zagrania reżyserskie, nakreślone mocną i pogrubioną kreską osobowości bohaterów, bądź w końcu ulubiony przysmak twórcy „Nienawistnej Ósemki” – czyli rozlew krwi. Każdy jednak z nich wyróżnia się na własny określony sposób. Gdy więc „Django” przypominał pastiszowy western, a „Pulp Fiction” odważne, gangsterskie łamanie wszelkich barier filmowych, tak z kolei „Pewnego razu… w Hollywood” to nic innego jak przepiękny, nostalgiczny list miłosny Tarantino skąpany na słońcu w stronę pięknych czasów, które nie powrócą. A mimo to udało mu się do tego stopnia w perfekcyjny sposób zabrać nas w wehikuł czasu do Miasta Aniołów, że w trakcie seansu możemy faktycznie poczuć się jakbyśmy tam naprawdę byli i mieszkali. Profesjonalizm reżysera „Bękartów wojny” jest pod tym względem niepodważalny, o czym świadczyć może fakt, że do nakręcenia filmu scenografowie osobiście zadbali o to, żeby każda uliczka, budynek, wystrój wnętrza i samochód jak najlepiej odzwierciedlała tamte czasy. I to naprawdę czuć, bo nawet jeśli komuś nie przypadnie do końca zaskakująco powolne tempo akcji, to nie zmienia to faktu, że w tym świecie aż można się ponownie zakochać. Poza wielkim wkładem scenografów (Oscar w przyszłym roku należy im się jak psu buda), na osobne pochwały zasługuje długoletni współpracownik Quentina Tarantino, operator Robert Richardson. Laureat 3 Oscarów ponownie udowodnił, że jest obecnie jednym z najlepszych w swoim fachu. Jego masterszoty, powolne, a wręcz usypiające panoramiczne ujęcia Hollywoodu są przepiękne, a część z nich spokojnie można by było oprawić w osobne ramki i powiesić na ścianie.

Do tego wszystkiego dochodzi tutaj także mistrzowsko dobrany soundtrack, w którym pojawia się ogromna ilość kultowych utworów z lat sześćdziesiątych. Co jednak najlepsze w tym wszystkim, nie są to wyłącznie te największe „hity”, ale również pewne inne piosenki puszczane w radiu w trakcie jazdy samochodem Cliffa Bootha, które spowodują uśmiech na twarzy niejednego widza. Mnie szczególnie rozkochały w sobie utwory Vanilla Fudge, zespołu Los Bravos, czy Neila Diamonda, ale tak właściwie każdy znajdzie tu coś dla siebie, co samo w sobie jest przepiękne. W końcu też Tarantino w najlepszy z możliwych sposobów przedstawia cały przemysł filmowy i ukazuje kulisy powstawania produkcji od samego środka, poprzez ukazanie planu okiem jednego z zawodowych aktorów, a zarazem głównego bohatera tej opowieści. Wędrując wspólnie z Rickiem Daltonem podczas kręcenia scen do jego najnowszego filmu, w którym ponownie ma odegrać rolę łotra, co się odbywa na dodatek w trakcie naszego seansu, już samo w sobie jest niezwykłym doświadczeniem emocjonalnym. W tym miejscu reżyser również po raz kolejny świadczy w sposób czysto namacalny o swojej nieskończonej miłości do Fabryki Snów, ale co ważne – jednocześnie zauważa również jego zakłamania, które może i trochę karykaturalnie, ale jasno piętnuje je jako wady. Doskonałym tego przykładem jest już choćby sam Rick Dalton, czyli marzący o sławie aktor, który usilnie nie chcąc być zapomnianym ciągle grywa role czarnych charakterów. Jego nałóg alkoholowy, ciągły stres, a nawet konflikt wewnętrzny dla wielu mogą się wydać zbytnio przesadzone. Ale o to właśnie w tym chodzie. Na przykładzie Ricka i wielu innych przewijających się tutaj postaci ze świata kina Tarantino pokazuje przeróżne złe postawy – pychę, samozachwyt nad sobą, chciwość, a nawet w sposób humorystyczny na przykładzie Cliffa Bootha i jego domniemanego „zabójstwa” żony tępi bezsensowne plotki. Mamy tu więc do czynienia z istnym zetknięciem się świata profanum i sacrum. Bo ten z pozoru przypominający raj Hollywood w wiecznie jasnych barwach, nabiera pewnych odcieni szarości wraz z ukazaniem codziennych problemów ludzi tam mieszkających.

Pewnego razu... w Hollywood

Co do natomiast samych postaci z Krainy Snów, to tak jak na to wskazywały zwiastuny na ekranie szczególnie w wątku Ricka Daltona przewijają nam się znane osobistości ze świata kina – począwszy od Steve’a McQueena (Damian Lewis) oraz Jamesa Stacy’ego (Timothy Olyphant), a skończywszy w końcu na polskim reżyserze Romanie Polańskim, w którego wciela się nasz rodak, Rafał Zawierucha. Nie ma go co prawda za dużo na ekranie, ale ma parę kwestii do odegrania i wizualnie bardzo przypomina Polańskiego. To Poboczny, ale udany występ. Zresztą tymi samymi słowami można by określić niemal całą obsadę drugoplanową. Każdy bowiem z aktorów dostaje tu swoje kilku minut do zagrania, potrafi zapaść w pamięci oglądającego, lecz z drugiej strony nie są to też zbyt rozbudowane występy, przez co część widzów może odczuć, jakby nie do końca wykorzystano ich potencjału. I tak można odczuć niedosyt, gdy tak świetni aktorzy jak Kurt Russell, Michael Madsen, czy Luke Perry dostają mało czasu do zaprezentowania swoich umiejętności. Wśród nich wyróżnia się jedynie występujący po raz pierwszy u Tarantino legendarny aktor, Al Pacino, który z zadziwiającą lekkością wcielił się w postać producenta, Martina Schwarza. Znowu poboczna, ale świetna rola. Większe zaś słowa należą się w tym miejscu innemu gwiazdorowi w tamtym okresie ze świata kina, czyli jedynemu w swoim rodzaju mistrzowi sztuk walk ręcznych, Bruce’owi Lee. Przed seansem pojawiły się kontrowersje z przedstawieniem tej postaci, a jego córka oskarżyła reżysera o wyśmianie ojca. I trzeba jej przyznać rację, bo Bruce Lee jako pyszałkowaty, egoistyczny kurdupel, w porównaniu do innych prawdziwych postaci służy tutaj zbytnio jako element ośmieszający całego Hollywoodu.

Bo w „Pewnego razu… w Hollywood” Quentin Tarantino nie tyle co obraża same postacie, a krytykuje ich pewne przesadzone zachowania. Lecz co najciekawsze podobny stosunek ma też do nas samych, widzów. Po obejrzeniu wielu zwiastunów, a szczególnie finałowego, mogliśmy bowiem śmiało wyciągnąć pewne przypuszczenia, a osadzenie akcji na parę dni przed brutalnym zabójstwem żony Romana Polańskiego, Sharon Tate, zmuszało do wyciągnięcia pewnych wniosków. Ilości teorii spiskowych w internecie panoszyło się więc nie do zliczenia, a koniec końców Tarantino… wyśmiał je wszystkie na naszych oczach. Reżyser „Pulp Fiction” gra wręcz przez cały czas na nosie widza, dając mu wprawdzie szansę na zbudowanie własnych oczekiwań na temat tego, co powinno się zdarzyć w filmie, ale później i tak dostarcza coś zupełnie innego, czego ten nie mógł się spodziewać. Poza występem Rafała Zawieruchy w roli Romana Polańskiego i innych występów gwiazd ze świata kina, jednym z najczęściej pojawiających się pytań przed seansem było to, czy Tarantino w dobry sposób ukazał masakrę w domu Sharon Tate. Nie chcę jednak zdradzać fabuły, by nie zniszczyć nikomu seansu, więc powiem jedynie, że reżyser w ciekawy sposób rozwiązał ten problem. Również sama rola bandy Mansona jest zgoła odmienna od tego, co mogliśmy zobaczyć w zwiastunach. Ta gra z widzem w kotka i myszkę przeradza się wręcz w zacieranie granicy pomiędzy fikcją, a prawdą. I Tarantino doskonale wie, że igra z ogniem, ale mimo to dumnie idzie prosto w płomień. Nie zawsze jednak ta jego odwaga w pełni się sprawdza, czego najlepszym przykładem jest sam wątek Sharon Tate, w którą wciela się jedna z obecnie najbardziej utalentowanych aktorek, Margot Robbie. Wydawać by się mogło, że to ona obok Leonardo DiCaprio i Brada Pitta będzie miała najwięcej tu do zagrania. Tymczasem mamy do czynienia z niczym innym jak zwykłym zmarnowaniem potencjału świetnej aktorki. Doskonale jestem w stanie zrozumieć, że to był celowy zabieg reżysera, mający na celu zmyłkę widza, ale nawet jeśli, to wiedząc, że zaraz tą postać spotka tak tragiczny los, śmiem sądzić, że powinniśmy chociaż dostać szansę, by ją lepiej poznać. A wątek Sharon Tate jest po prostu nudny i nakręcony bez jakichkolwiek emocji. Co prawda mamy tu jedną ciekawą scenę z jej udziałem, gdy nie rozpoznają ją w kinie, ale to by było na tyle. Jeszcze w żadnym filmie Tarantino postać kobieca nie była tak pobieżnie przedstawiona. A Margot Robbie? Owszem, stara się jak może i gra to co powinna – czyli słodziutką, a zarazem głupiutką gwiazdkę, która stanowi symbol tego, w czym tkwi całe piękno Hollywoodu, ale zwyczajnie mówiąc, nie ma co zagrać.

Pewnego razu... w Hollywood

Innym dyskusyjnym problemem związanym z najnowszym filmem Tarantino, może być samo powolne tempo akcji, w którym zamiast na liczne zwroty akcji, reżyser w głównej mierze kładzie nacisk na jak najbardziej dokładne, panoramiczne wręcz przedstawienie struktury Fabryki Snów od środka. Niektórzy więc dadzą się porwać tej jego wizji i na te blisko trzy godziny zapomną o całym Bożym świecie ich otaczającym, a inni z kolei będą się niecierpliwić z tego powodu, że sceny bywają zbyt rozciągnięte w czasie i że wiele z nich nie wnosi zupełnie niczego do fabuły. Bo to właśnie ona jest kompletnie nietypowa w stylu Tarantino. Nie mamy tu żadnych motywów zemsty, ani jasno z góry określonych motywacji, jakimi kierują się bohaterowie. Na wszystkie te i inne pytania pozostają wyłącznie domysły. Fabuła, podzielona na trzy wyodrębnione wątki Ricka, Cliffa oraz Sharon, łączą się w dość niecodzienny sposób. I tak jak jeszcze połączenie historii głównych bohaterów ma w sobie sporo sensu, tak samo dodanie do nich oderwanej od całej reszty żony Romana Polańskiego, jest zupełnie bez sensu. W tym miejscu dochodzimy też do samej końcówki, która nakręcona w typowym stylu „tarantinowskim” wyzwala nie tylko wielu emocji, ale stanowi osobiste wyśmianie reżysera ze swojego sposobu kręcenia filmów. Mimo to odczuwam silne wrażenie, że poszczególne wątki w niej można było o wiele lepiej poprowadzić. Te i inne pojawiające się niedociągnięcia w filmie (których wbrew pozorom jest sporo) po części wynagradza jednak para głównych bohaterów, których przygody ogląda się z zainteresowaniem, a i sami aktorzy wcielający się w nich (jeśli jeszcze macie jakiekolwiek wątpliwości) są po prostu rewelacyjni. Szczególnie trudną rolę do zagrania dostał Leonardo DiCaprio, który jako Rick Dalton odgrywa kolejny mistrzowsku koncert aktorski. To kolejna nietypowa kreacja w jego dorobku, bo tym razem nie jest żądnym zemsty traperem, chciwym miliarderem, czy odrażającym rasistą, a parodią tego, jak zachowują się aktorzy w Hollywoodzie. Dla niektórych wyda się to zapewne znowu przeszarżowana rola, ale o to w niej chodzi. Bo ten niewierzący w swoje siły alkoholik, a zarazem płaczek, wściekający się na siebie po źle zagranej scenie, to spis wad gwiazdorów, a jednocześnie świetny kontrast do będącej na szczycie Sharon Tate.

Lecz nie tylko sam DiCaprio, bo również masa innych bohaterów, która się tu pojawia na drugim planie, zwraca na siebie uwagę widza i to nawet pomimo tego, że w większości są to krótkie występy. Na pewno wielkim pozytywnym zaskoczeniem jest Margaret Qualley, która dotąd zbytnio nie zachwycała na ekranie, a tu nie tylko zdołała „zauroczyć” Brada Pitta, ale przy okazji również całą publiczność. Wielkie słowa uznania należą się też w stronę najmłodszej członkini w obsadzie, a więc zaledwie 10-letniej Julii Butters, wcielającej się w młodą aktorki na planie nowego filmu Ricka Daltona, Trudi. Jej wspólne sceny z DiCaprio aż kipią od emocji, a Tarantino w doskonały sposób zdołał poprowadzić tą młodą dziewczynę, o której mam nadzieję jeszcze usłyszeć w świecie kina. A i tak to wcale nie Al Pacino, Bruce Lee, czy nawet Leo, a fenomenalny Brad Pitt jako niezastąpiony dubler Ricka, Cliff Booth, a przy tym wujcio dobra rada, zawodowy kaskader, kierowca i złota rączka, jest zdecydowanie najlepszy z całej obsady. Choć bowiem to DiCaprio miał zdecydowanie najbardziej wymagającą rolę do zagrania, to jednak po seansie najdłużej w naszej pamięci pozostanie właśnie Cliff i jego mistrzowski duet z psem mastifem. Najlepsze w tej postaci jest to, że Pitt w porównaniu do Leo nie potrzebuje aktorskiego geniuszu, by zainteresować widza swoim bohaterem. Zagrany w sposób bardzo oszczędny Cliff Booth z jednej bowiem strony intryguje widza kim jest tak naprawdę (i czy zabił własną żonę), a z drugiej i tak z miejsca można polubić tego przystojniaka z grzywką i okularami za swój lekki stosunek do świata. To kaskader, niestroniący od ryzyka, ale przy okazji człowiek z zasadami. I niby ciągle za dnia jeździ tylko za kółkiem i naprawia anteny, ale to on, ten outsider w Krainie Snów, paradoksalnie zalicza momenty, które najdłużej zapadną w pamięci widza – począwszy od starcia z Bruce’m Lee, przez spacer po ranczo, a skończywszy na samej końcówce, w której kradnie show. Brad Pitt przed rolą w tym filmie zmagał się z wieloma problemami, ale mam szczerą nadzieję, że dzięki tej roli odbije się do góry i a nuż uda mu się zdobyć Oscara w przyszłym roku… bo to on jest sercem filmu.

Pewnego razu... w Hollywood

Jestem przekonany, że każdy miał inne oczekiwania względem tego dziewiątego, a więc już przedostatniego filmu Quentina Tarantino. Gdy więc jedni spodziewali się tutaj kina pełnego zwrotów akcji i rozwiązania sprawy zabójstw grupy Charlesa Mansona na zasadzie morderczego odkupienia win jak w finale „Bękartów wojny”, tak drudzy z kolei mogli pragnąć jedynie nieco bliższego poznania Fabryki Snów od środka. I pewnie każdy poczuje co innego po tym filmie. Część więc w trakcie tego seansu da się więc porwać reżyserowi w ten błogi rejs, nie chcąc go nigdy skończyć, a inni zaś będą chcieli jak najszybciej wyskoczyć z tej tratwy. Prawda jest natomiast taka, że Quentin Tarantino tym swoim listem miłosnym udowadnia, że w świecie kina nikt nie ma nad nim pieczy i wyłącznie on jako twórca i wizjoner ma prawo rozkładać pionki na szachownicy wedle własnego uznania. Jest to z całą pewnością widowisko wyróżniające się na tle wszystkich poprzednich w całej filmografii twórcy „Pulp Fiction”, który tym razem zamiast swojego typowego czarnego humoru, brutalnych scen akcji, czy rozwinięcia każdej z postaci, proponuje zgoła odmienną perspektywę – pokazuje nam od środka świat, gdzie od kilkudziesięciu lat marzenia i sny człowieka przeradzają się w rzeczywistość. Ta Fabryka Snów wraz z wielkimi plakatami filmowymi, olśniewającymi wystrojami wnętrz, oślepiającym słońcem, nostalgiczną muzyką z lat sześćdziesiątych i nocnymi neonami przypomina raj, gdzie niemożliwym wydaje się fakt, żeby życie mogło być nieszczęśliwe. Lecz reżyser pomimo swojej bezgranicznej miłości do Hollywoodu, odwraca tą pocztówkę i zaczyna odczytywać jej treść. Wówczas okazuje się, że w tym „raju” nie mieszkają żadni bogowie, a zwykli ludzie, którzy tak jak my muszą się mierzyć z trudnościami życia codziennego. Najnowszy film Quentina Tarantino stanowi jego osobistą laurkę w stronę minionych czasów, które go ukształtowały, ale przy okazji to też mądra i pełna refleksji podróż po ulicach Hollywoodu aż do samego wnętrza przemysłu filmowego, w którym reżyser wciąż odkrywa piękno. To może nieidealna baśń i z całą pewnością nie najlepszy film Tarantino, ale i tak jedyna w swoim rodzaju opowieść o zwykłych ludziach w tym cudownym świecie, którzy chcą dla niego coś znaczyć. Z pozoru skąpana w słońcu baśń, a w rzeczywistości zwykła pocztówka z ziemskiego „raju”, gdzie mieszkają sami głupcy, którzy nie boją się marzyć.

 

Ocena Filmaniaka:

7,5/10

2000px-3.5_stars.svg

Dodaj komentarz